Okropnie się spieszę
No tak… no tak… została jeszcze chwila. Jak zwykle. Na ostatnią chwilę. Zbliża się termin realizacji umowy, a ja jeszcze nie mam ostatniego artykułu! A tu już nie ma czasu by wywęszyć w jakiejś wsi babeczkę, która swoim entuzjazmem, pasją i energią zaraża ludzi wokoło. Co zrobić? Przecież nie będę pisała o sobie!
Na wsi mieszkam dopiero od 9 lat- nie zasługuję na miano wieśniaczki. Zresztą, co to za wieśniaczka, która przeprowadza się średnio co trzy lata... to nieładnie pisać o sobie, jakby było się czym chwalić, jakby wokoło nie było innych ludzi...
A zresztą
nie mam czasu. To naprawdę nic nadzwyczajnego, ściągać dzieciaki
do lekko zrujnowanej świetlicy, właśnie wtedy, kiedy w sobotnie
przedpołudnie mogłyby najspokojniej oglądać sobie TV albo pomagać
w pracach gospodarskich albo grać w komputerowe gry. Zawracać im
głowę jakimiś batikami? Malowaniem koszulek? Wikliną? A te
dodatkowe książki, albumy! Instrumenty. I wszystkiego należy
spróbować? Koszmar! A latem? O zgrozo! Co dzień, ale to co
dzień przez ponad dwa tygodnie: wiklina, taniec, śpiew, zabawy
(jakby tego było mało w obcym języku) i znów ten
uprzykrzony batik! Siedziały biedactwa po kilka godzin, całe już
od tego skołowane, aż trzeba było je wyganiać!
O nie. Całe szczęście, ze to już koniec. Już od roku mają spokój. I nową świetlicę, w której nie można brudzić.
Nie wiem doprawdy co było gorsze, czy to, że musiały przychodzić też w tygodniu wtedy kiedy nie rozumiały lekcji, albo w związku z tym, że ogłoszono kolejny konkurs plastyczny, albo, że muszą przecież skończyć (właśnie teraz! I że niby będą cicho...) jakąś pracę zaczętą podczas sobotnich zajęć, czy to, że zimą, poważną zimą, bardzo zasypaną zimą, też nie miały spokoju ani wymówki, bo nie straszne nam zaspy!
Rankiem pukaliśmy do
drzwi świetlicy (bardzo zimnej świetlicy) w „tej wsi wyżej",
taszcząc dwie niebieskie walizki pełne kolorowych szpargałów.
Nie miały wymówki, bo miały plakaty, przed nosem, od
miesiąca, wszędzie, na przystanku i w sklepie i na tablicy
ogłoszeń.
Myślę, że gorzej jedynie mogło być wtedy, kiedy któregoś dnia zimowych ferii zjechała banda młodych mieszczuchów z Gimnazjum i Liceum Plastycznego w Rzeszowie. I co oni wyrabiali? Rzeźby? Ze śniegu? Wszyscy razem? Całe szczęście śnieg długo się nie utrzymał i leśnie dzieci trochę speszone rozeszły się po swoich ścieżkach, za to młodzi artyści przez ten czas starali się nadrobić zaległe w szkole szkice. Co one w tym mieście po lekcjach robią, hę?!
Och nie. Nie. Faktycznie nie mam czasu, a zresztą nie ma już o czym, bo to już było, minęło, już nie dzieje się, nieaktualne, nieaktywne.
Jedynie
jeszcze jeden młodzieniec może cierpi z powodu bliskiego sąsiedztwa
"Pracowni Po Prostu" i zamiast - jak każdy rozsądny młody
obywatel, przyszły pracownik firm i korporacji, przyswajać zasady
ekonomii, handlu i marketingu, hotelarstwa, ewentualnie gastronomii -
siedzi ( bo cóż innego robi? Ptak Błękitny!) w Liceum
Plastycznym w Lesku. No ładnie, ładnie. Sam zrobił didjeridu dla siebie i
pewnie za jakiś czas spotkamy go na deptaku w Sanoku czy jakiej
bieszczadzkiej muzycznej imprezie w towarzystwie równie
rozczochranych nicponi! Już myśli o uczelni...Proszę bardzo, a o
zasileniu szeregów naszego Wojska Polskiego to nie pomyśli.
Pewnie jeszcze zacznie marzyć o zagranicznych wojażach! Po co to
było rozwieszać mapy świata na tarasie? Po co? Słowniki wyrazów
obcych? Czy to źle im było?
Mea culpa! Wybaczcie! Nie wiem, dlaczego i po co. Mam przecież swoje osobiste dziecko, absolutnie żadnych ciągotek pedagogicznych, absolutnie żadnego obciążenia w postaci genu pedagogicznego (mój pradziadek był zwykłym kierowniczym zwykłej lokomotywy, dziadek strażnikiem więziennym zaraz po tym jak przestał być żołnierzem, kobiety zaś zajmowały się domem, co chyba jest jasne?
Warsztaty
rękodzieła prowadzę w innych miejscach, wielu miejscach, dodam
- odpłatnie. Nie
potrzeba mi dodatkowych zajęć, wrażeń. Co w tym przyjemnego,
naciągać się z urzędami, domem kultury, gminą, sołectwem,
papiery, druczki, podania, znajomi wciągani w akcje, albo choć w
pomoc w zbieraniu przyborów na zajęcia?
A takie np. wakacje w Ustrzykach Górnych. Zamiast łazić połoninami, biegałyśmy z dzieciakami robiąc lalki do spektaklu i gadżety na aukcję na rzecz hospicjum w Lublinie. Mogłam biegać z nimi sama, kiedy tak sobie chciałam, ale po co było wciągać w to kobietę, która jechała właśnie na urlop? Odpocząć! Boże kochany, no naprawdę niechcący! Jakoś nie pomyślałam... Po prostu ktoś poprosił o pomoc i tak minęły dwa upalne tygodnie. Tak się jakoś zadumałam i...
Ech! Nie będę wchodzić w szczegóły, zresztą nie ma już czasu, termin realizacji umowy się zbliża, a ja nie mam ostatniego artykułu.
A
przecież mogłabym umówić się w Wołosatem, spędzić z
tamtymi ludźmi trochę czasu, zapamiętać historie i spisać
wspomnienia o ich sołtysinie, Sołtysinie Wszechczasów! Jak
Boga kocham! Bogusi Krauze. To z jej przyczyny mieszkańcy zimą
jeżdżą „Na bele czym" i startują w konkursie na
najwymyślniejszą machinę do zjeżdżania, z jej przyczyny droga
dojazdowa do wioski nie wygląda już jak ser szwajcarski, z jej
przyczyny - wakacje dla dzieci z okolic Wołosatego i Ustrzyk Górnych.
A o ilu jeszcze rzeczach nie wiem? Z pewnością o wielu. W historii
Bieszczad (i nie tylko myślę) niewiele było takich kobiet.
Tekst: Aleksandra Rózga