„Co ty takimi małymi rączkami na wsi zrobisz?”
Uciekła z miasta, bo fascynowało ją zarządzanie własnym gospodarstwem. Potem zarządzała sołectwem, gminą, doradzała rolnikom. Dziś Bożena Mulik jest prezeską Stowarzyszenia LGD „Partnerstwo Izerskie”, dzięki któremu region jeleniogórski ożywa i korzysta z unijnych szans.
- Cieszę się też z każdego
jednego sukcesu osób, które do mnie przychodzą - mówi. A dziadek zawsze pytał
się jej żartem, co taka nieduża Bożenka może zrobić na wsi takimi małymi
rączkami.
- Wychowałam się w rodzinie górniczej w Boguszowie. Żyliśmy po miejsku - wspomina Bożena Mulik. Rodzice chcieli, żeby poszła
do liceum ogólnokształcącego lub technikum budowlanego, zdobyła dobry zawód,
żyła jak oni, w mieście. Wbrew ich woli wybrała szkołę rolniczą i zaraz po jej ukończeniu zaczęła pracę w
zawodzie, by potem na dobre przeprowadzić się do podjeleniogórskiej wsi -
Chmielenia. Życie na wsi było realizacją marzenia z dzieciństwa, kiedy to
spędzała każde wakacje w gospodarstwie dziadków pod Poznaniem.
Od wczasów pod gruszą do sposobu na życie
- To życie na wsi było dla mnie czymś nowym i
fascynującym - wspomina. Zazdrościłam dzieciom ze wsi tej swobody,
ja w mieście takiej nie miałam, mieszkałam w bloku, obok niego była ulica. A na
wsi tu wyjście na podwórze, tam zaraz las, tam stawek i żaby się pluskają - ja
w mieście miałam do tego wszystkiego daleko. Wieś zawsze fascynowała mnie tym,
że można było zobaczyć i dotknąć jak roślina rośnie, jak zaczyna się i trwa
życie. W mieście tego nie było - drzewa gdzieś tam puszczały pąki, ale tego się
nie zauważało.
Niezatarte
wrażenie na dorastającej dziewczynie wywarła także swoista wiejska
obyczajowość.
- Obok pięknego gospodarstwa dziadków mieszkały po
sąsiedzku duże rodziny wielodzietne.
Mogłam porównać sposób życia.
Myśmy z bratem tylko sprzątali swój pokój, a dzieci na wsi miały wiele
obowiązków. Ale za to potem przy stole wszyscy się spotykali, dużo sobie
opowiadali, naprawdę się słuchali, nikt nie zbywał dzieci, jak mnie zbywano w
domu. Mogłam poznać innych ludzi, ich mentalność i wszystko co się tam działo.
Wiejskie święta Bożego Narodzenia miały całkiem inny
wydźwięk. Wspaniały wystrój i ludzie, dużo bardziej otwarci niż u nas. W
mieście ludzie tylko koło siebie mieszkają, niby się znają, mówią sobie „dzień
dobry", ale takiej zażyłości między sąsiadami nie ma. A na wsi wszyscy razem
szli na pasterki, jechali saniami, końmi. To było takie inne - coś bardzo
pociągającego i dającego naukę, że ludzie na wsi bardziej siebie rozumieją i
żyją bardziej razem.
Mieszkanie
na wsi i zawód rolnika dawały także pewną niezależność i możliwość
samostanowienia, bardzo cenną w epoce PRL-u.
- W mieście mieszkanie nigdy nie było prawdziwą
własnością, o wielu rzeczach nie można było postanowić, po prostu takie kilka
metrów do życia. Zawsze chciałam wrócić na wieś, zobaczyć samej jak można żyć w
gospodarstwie i zarządzać czymś własnym tak jak się chce - realizować marzenia.
Widok z lotu spadochronem
Gospodarstwo
rozkwitało, urodziło się dwoje dzieci.
Wbrew obawom dziadka małe rączki pani Bożeny doskonale sprawdziły się w
codziennej pracy.
Po
jakimś czasie zabrały się do zarządzania czymś więcej niż tylko własne
gospodarstwo i do realizowania marzeń wszystkich mieszkańców Chmielenia.- Na początku byłam tak zwanym „spadochroniarzem" i z
boku przyglądałam się życiu wsi. Osadnicy, którzy żyją na Dolnym Śląsku
pochodzili z różnych terenów, ale nierzadko całe wioski były z jednego rejonu i
dobrze się znały jeszcze sprzed przesiedlenia. Nowe osoby zawsze traktowano z
rezerwą. Kiedy dzieci poszły do szkoły, zaczęłam pomagać przy imprezach, trochę
się aktywizowałam, ale brakowało mi czegoś co znałam z terenów Wielkopolski,
gdzie jeździłam. Tam aktywność wyglądała troszkę inaczej, ludzie się
gromadzili, organizowali, były jakieś imprezy, tu tego nie było, a przecież
wiedziałam i spotkałam się z tym, że i tu, ale na innych wioskach ludzie coś
robili. Kwestia mentalności mieszkańców i sołtysów - najczęściej zasiedziałych,
wiekowych, ich rola kończyła się na tym, że mieli telefon, wydawali kartki,
przyjmowali podatek.
Taki
porządek rzeczy nie podobał się pani
Bożenie. Z przekazów mieszkańców dowiedziała się, że Chmieleń, bezpośrednio po
wojnie, w czasach osiedlania się tu całych wiosek tętnił życiem - były
spotkania, imprezy, potańcówki co tydzień i nagle wszystko to z niewiadomych
przyczyn rozmyło się i umarło. Nawet świetlica została z dnia na dzień
rozebrana i nikt nawet o niej nie wspominał.
Samorządowe zmagania
- Brakowało tam kogoś, teraz powiedzielibyśmy - lidera. Uważałam, że to sołtys powinien być kimś takim. U progu lat dziewięćdziesiątych nastąpił przełom - było trochę ludzi napływowych zamieszkujących wioski i wszyscy zaczęli oczekiwać czegoś innego - swojego przedstawicielstwa, zaangażowania się w inne działania. Wtedy wieś mi zaufała, w grudniu 1990 roku wybrała mnie na sołtysa.
Po
tym wyborze chmielenianie zaczęli co roku organizować imprezy, żeby ludzie
zaczęli się spotykać i coś robić, najpierw były dożynki. Starsze kobiety w
podeszłym wieku oddały pieczę nad robieniem wianka, młodej sołtysce i trzynastu innym młodym gospodyniom.
- Zrobiłyśmy coś nowego, co spodobało się wszystkim -
zamiast tradycyjnej małej korony z czterema oplecionymi pałąkami bardzo
duży, wyplatany kielich na metr
sześćdziesiąt. Do dziś co roku z tej czternastki spotyka się dziewiątka, co
roku w innym domu, rosną też przy nas młode gospodynie, choć młodzi mają
całkiem inne podejście - rolnicy się wykruszają, ba, ja teraz sama już nie
jestem rolnikiem. Ale i tak przy wieńcu co roku możemy się spotkać i sobie
„popleść". O wszystkim. Nie robi się już dużych dożynek jak za moich czasów,
choć nowa sołtyska próbuje to reaktywować.
Oddano
do użytku świetlicę, rozpoczęto działanie finansowanego z pieniędzy sołeckich
punktu lekarskiego. Taki był początek, potem Bożena Mulik była radną, delegatem
rolniczym, delegatem gminy do sejmiku wojewódzkiego, przedstawicielką rolników
z gminy Lubomierz. W Dolnośląskiej Izbie Rolniczej doradzała rolnikom. Podczas
tych porad zaczął przewijać się wątek ludzi aktywnych - kobiet z Kół Gospodyń
Wiejskich, zespołów, ludzi, którzy chcieli działać, ale szukali sobie miejsca i
struktury, żeby ktoś ich działalnością, po rozsypaniu się kółek rolniczych,
zaczął kierować lub przynajmniej ją wspierać. Nie było informacji a przede
wszystkim nie było pieniędzy. Pojawił się jednak nowy sposób działania - na
razie można było obserwować go za granicą.
- Kiedy zaczęto mówić, że będziemy wchodzili do Unii Europejskiej, zaczęły się pierwsze wyjazdy studyjne, czyli można było zobaczyć
u naszych sąsiadów jak to u nich wygląda, funkcjonuje i działa. To było takie
przygotowanie do tego co miało się zadziać u nas. Zobaczyliśmy, że oni dostają
środki na to, żeby realizować dążenia i marzenia - czasem całkiem małe rzeczy.
Przygotowanie posiłku na imprezę i pokazanie się od najlepszej strony. Albo i
wielkie rzeczy - zachowanie tradycji i kultury, żeby nie ginęła.
U nas ludziom najbardziej brak było informacji jak to
robić i impulsu, żeby się spotkać i pogadać, może coś nam wyjdzie. Zaczęły się
jednak dobre przebłyski - rozpadające się koła gospodyń wiejskich, które brały
się w garść i nie zaprzestawały działalności, nowe imprezy, jak te nasze
dożynki. Ważne było, żeby się pokazać, zaśpiewać, dostać dyplom, pobawić się
razem całymi rodzinami.
NGO - nowe wyzwanie
Jeszcze w Dolnośląskiej Izbie Rolniczej Pani Bożena nauczyła się myśleć i działać „projektowo". Wszystko to mogła wykorzystać, gdy została oddelegowana do stworzenia lokalnej grupy działania, która przygotowałaby region do zadań przewidzianych w unijnym programie Leader. Jego ambitne założenia wydawały się idealnie wychodzić naprzeciw potrzebom mieszkańców wsi. Powoli wiedza zdobyta za granicą stawała się możliwa do zastosowania.
Leader,
nastawiony na promowanie inicjatyw pochodzących od bezpośrednio zainteresowanych
i mających pomysły ludzi, nakazujący tworzenie partnerstw, strategii, diagnoz,
planów działania, dotujący wszelkie inicjatywy pozarolnicze, stał się wielką
szansą dla polskiej wsi a zarazem twardym orzechem do zgryzienia. Leaderowa
szansa wymagała stworzenia nowoczesnej, prężnej organizacji pozarządowej,
ściśle współpracującej z aktywistami wiejskimi, samorządami oraz
przedsiębiorcami, opiekuńczej, ale stanowczej organizacji - matki dla małych
stowarzyszeń lokalnych, skupionych na problemach konkretnych gmin. Nie
wszystkie regiony w Polsce wyszły zwycięsko z tej próby, nie wszędzie środki
wykorzystano, w wielu miejscach partnerstwa były prowizoryczne, a inicjatywy charakteryzowały się pozorowaną oddolnością,
ciężko było też przetrwać zmieniające się wymogi formalne i ponad roczną
przerwę w faktycznym funkcjonowaniu programu.
Partnerstwo
Izerskie, od początku dowodzone przez Bożenę Mulik szybko jednak stało się
jednym z dolnośląskich prymusów.
- Nasze największe sukcesy to stworzenie marki naszego
partnerstwa, wypromowanie produktów lokalnych, wsparcie turystyki w postaci
opracowania mapy szlaków konnych, oraz Henryków - jako całość, model tego jak
powinna postępować gmina. Najpierw diagnoza - określenie mocnych i słabych
stron, potem strategia działania, w końcu realizacja konkretnych pomysłów na
swoim podwórku, od prostych, wykonywanych samodzielnie, do większych, które już my wspieramy. A przy tym wszystkim ludzie - zespół, który
zaczyna się dogrywać, uczy się samodzielnego działania.
Henrykowscy liderzy Leadera
Faktycznie,
jeszcze kilka lat temu nikt nie podejrzewał, że Henryków Lubański zaskoczy
wszystkich tak bogatą ofertą kulturalną i turystyczną. Odkurzono i wypromowano
haniebnie zapomniany przez wszystkich zabytek przyrody - starodawnego cisa,
będącego prawdopodobnie najstarszym drzewem w Polsce. Certyfikowane sadzonki
małych cisków są teraz poszukiwanym regionalnym gadżetem promocyjnym.
A do
zorganizowania atrakcyjnej imprezy wiejskiej pretekst dała nazwa miejscowości -
od roku 2006 obchodzone są „Ogólnopolskie imieniny Henryka i Henryki w
Henrykowie", na które zaprasza się sławnych Henryków. W tym roku licznie
przybyłych gości zadziwiła defilada postaci historycznych - w tym Henryka
Brodatego. Według najnowszych wieści, Henryków, z inicjatywy samorządu, doczeka
się nowej świetlicy - gdy uda się ruszyć z miejsca, zdarzenia idą lawinowo. A
za tą lawiną kryją się czyjeś nieduże ręce.
Cierpliwie tłumaczyć
Pani
Bożena wyznaje, że już w piaskownicy organizowała zabawy dzieciom i mobilizowała
je do ciekawego spędzania czasu. Coś z tego zostało.
- Zawsze lubiłam pracować z ludźmi i ceniłam sobie to,
że ludzie przychodzą i pytają. Nawet wysłuchanie ludzi pomagało, nieważne, czy
temat został załatwiony. To był plus bycia w samorządzie rolniczym. W radzie
gminy jest z kolei sztywno - pieniądze, budżet, nie zawsze jako jednostka ma
się wpływ na te decyzje. Bycie sołtysem to zaś taka walka z wiatrakami - zawsze
za mało pieniędzy i kompetencji a za dużo potrzeb, za to możliwość pracy z
ludźmi.
Wielki sukces tego okresu to fakt, że wieś ożyła i
zaczęła się ze sobą spotykać. Uruchomienie świetlicy, młodzież, która się
lepiej poczuła i miała swoje miejsce.
Bycie liderem organizacji pozarządowej to nowe
wyzwanie, duża rzecz, która wymaga wielkiej pracy. Wciąż brak mi informacji,
choć jeżdżę na szkolenia, zdobywam wiedzę.
Nie
jest różowo, rozczarowania zdarzają się i wewnątrz i na zewnątrz. W Polsce
wciąż nie rozumiana jest rola trzeciego sektora, traktuje się go wręcz jako
konkurencję dla władzy i biznesu, działania NGO'sów otacza niezdrowy klimat.
Łatwo także o spory wewnętrzne i te są bardzo bolesne, choć wiadomo, że gdzie
są ważne sprawy, trudne do ogarnięcia zasady i pieniądze, tam są niesnaski,
nieporozumienia, żale.
- Trzeba ludziom tłumaczyć wszystko cierpliwie,
spokojnie i kompetentnie wiele razy, rozmawiać, przekonywać, mediować. Tak
zażegnaliśmy największy kryzys w historii partnerstwa, kiedy trzeba było
zmienić fundację na stowarzyszenie. Mogliśmy go nie przetrwać, a wyszliśmy
bogatsi o nowych członków.
Czego nam brakuje, to ludzi. Takich co przerwą marazm
i potrafią sami coś zdziałać, nie licząc, że im samo przyjdzie. I takich co
będą umieli uczyć innych, na przykład przygotowywania, realizowania i
rozliczania projektów. Tu się nie przydaje wiedza ze studiów, czy kursów, tu
trzeba niestety praktyki.
Póki co, jest jedna Bożena Mulik i jej dwie współpracownice. Ogrom pracy.
„Dalej lubię popatrzeć jak coś rośnie"
- śmieje się pani Bożena - Gospodarstwo przejął syn, nie mam czasu nawet na swój ogród. Ale za to mam w gabinecie paprotki (olbrzymie - przyp.red.). Lubię pracę organizacyjną, ale też lubię być podczas działania od początku do końca, wiedzieć, że wszystko jest „zapięte" i cieszyć się efektem. Cieszę się też z każdego jednego sukcesu osób, które do mnie przychodzą. Cieszy mnie każde „ dziękuję", ale też głosy krytyki.
W
wolnych chwilach Bożena Mulik ładuje baterie w rodzinnym domu. Gotuje
czasochłonne polskie potrawy i spędza
czas przy stole na biesiadach, na które w tygodniu brakuje czasu.
- Mąż nie jest aktywistą - on jest raczej
stojący obok i bacznie przyglądający się. Wsparcie, gdy trzeba, czasem jest,
ale przede wszystkim dużo zdrowej krytyki, która pozwala korygować to, co jest
nie tak. Oczywiście, martwi się o mnie.
Podczas dożynek w Lubomierzu
marszałek województwa podszedł do naszego stoiska, a kiedy przedstawiłam
mojego męża, uścisnął mu rękę i powiedział: „Chylę czoła".
Dwunastego
listopada 2009 roku Bożena Mulik zasadziła w Parku Słowackiego we Wrocławiu
pamiątkową akację - nagrodę za
przyznany jej w tym roku tytuł „Niezwykłej kobiety". Do konkursu zgłoszono
czterdzieści dziewięć kandydatur.
- Mam już drzewo ze swoją tabliczką - cisa, którego
sadzenie zainicjowaliśmy w Henrykowie jako zwyczaj. Teraz do tego mam jeszcze swoją akację. Dwa drzewa zasadzone, córkę i syna
mam, dom też jest - polski plan wykonany.
Tekst: Anna Janikowska